bookmark_borderParada atrakcji

Programowanie to przygoda. Naprawdę. Siadając do komputera i chcąc coś zaprogramować igracie z losem. Jesteście jak bohater antycznej tragedii, który jakby się nie szarpał, jak nie manewrował i tak przeżyje przygody jakich się nie spodziewał. Może nawet polegnie.

Dziś poległem ja.

Nie jest to nic nowego. Dzień jak co dzień w życiu programisty. Pomyślałem jednak, że warto to zanotować nie dla koderów, ale dla – tak zwanego – biznesu, dla osób bez koderskiej praktyki, które dziwią się, że programiści nie lubią wyceniać zadań, że spóźniają się z wykonaniem projektów i że wykonanie prostej czynności zajmuje im kilka dni. Muszą się lenić ci arystokraci IT najpewniej! Czyżby?

Historia zaczyna się niewinnie: chcę wizualnie odświeżyć bloga. Nie lubię jednak – jak większość frontendowców – PHP, więc nikły jest mój entuzjazm w kwestii tworzenia nowego szablonu WordPress. Niewielki research i szybko pojawił się w główce głupi pomysł. Zrobię w Gatsby. Nowy, seksowny framework, oparty na React, musi być przyjemnie i ciekawie!

Zaczynam więc. Szybka instalacja, nieco dokumentacji i jedziemy z dewelopmentem. Już na wstępie nadzieja, że będzie łatwo pada ofiarą rzeczywistości. Gatsby niby to ma coś wygenerować z endpointa GraphQLowego, ale w gruncie rzeczy nie generuje nic. Trudno, napiszę „z palca”.

Do WordPressa dodaję pluginy WP GraphQL i WP Gatsby, jak kontrybutor w dokumentacji przykazał. I nawet udaje się coś pobrać. Tyle, że jakby nie wszystko. GraphQL zwraca jedynie posty po angielsku. No tak – bloga prowadzę w dwóch językach. Trzeba więc wymyślić, jak pobrać te drugie. Łatwo to jednak tylko brzmi. Okazuje się bowiem, że plugin Polylang do obsługi wielu języków rozkłada na łopatki plugin WP Gatsby. Trzeba użyć innego – WP GraphQL Polylang, który jednak odbiera nam możliwość korzystania z wbudowanego w Gatsby klienta GraphQL.

Zainstalowałem zatem klilenta Apollo. Wydawał się działać. Ucieszony napisałem prosty komponent wyświetlający listę postów. Nagłówki, pięknie, wyświetlały się. Tyle, że już nie treść. Treść przychodziła z backendu pusta. Co ciekawe plugin to samo zapytanie inaczej rozwiązywał po stronie klienta i w oknie pluginu WordPress. Ciekawy przypadek. Ciekawy…

Tak był ciekawy, że godzinę co najmniej spędziłem na analizowaniu różnic, nie dopatrzywszy się żadnych istotnych. Kolejne pół godziny zaś na przeszukiwaniu Google w próbie rozwiązania tej zagadki. Tak jednak niestety się okazało, że jest to dość świeża sprawa i w zasadzie nikt o tym nie pisze. Wreszcie znalazłem kanał Slack pluginu i udało mi się w jego historii odnaleźć wzmiankę o autentykacji. Potencjalnie więc brak treści postów wynika z braku uwierzytelnienia. No to już pewnie jesteśmy w domu…

Niefortunnie droga do tego domu okazuje się prosta jak u Barei. Żeby dokonać autentykacji należy zainstalować – i to ręcznie, ściągając samemu z repozytorium Githuba – plugin WPGraphQL JWT Authentication, a następnie wygenerować gdzieś sekret, wkleic go do pliku konfiguracyjnego wp-config, a także upewnić się, że serwer wspiera nagłówek HTTP_AUTHORIZATION. A żeby wspierał trzeba w apache skonfigurować .htaccess i…

I zrobiła się pierwsza w nocy.

Nad tak banalnym zadaniem jak wyświetlenie listy postów pobranych z backendu oraz jego konfiguracja spędziłem dobre 8 godzin i udało mi się jedynie wyświetlić ich nagłówki. To, co miało być najprostsze (konfiguracja backendu) okazało się piramidalnie trudne, a tego, nad czym planowałem spędzić większość pracy (layout frontu, routing, struktura stron) nie udało mi się nawet zacząć.

Owszem – są to w większości technologie mi nieznane, ani z Gatsbym, ani z pluginem  WPGraphQL wcześniej nie pracowałem – ale jednak nie są to tak zupełnie obce mi kwestie. Mimo wszystko kompletnie ugrzęzłem w bagnie ustawień, nieprzewidzianych zależności, specjalnych przypadków i niedoróbek opensource’owym oprogramowaniu.

I tak się proszę państwa uprawia tę deweloperską rolę, co łamie pług i plecy łamie.

bookmark_borderCzytanie kodu

Jako programiści robimy przede wszystkim dwie rzeczy: piszemy nowy kod i czytamy kod stary. Jest to rzecz tak oczywista, że nikt się nad tym nie zastanawia. Mnie samemu wydawało się to banałem. Oczywiście prawie zawsze, żeby napisać jakiś nowy kod trzeba przeczytać istniejący. Często nie trzeba nawet zbyt wiele dodawać, wystarczy zmiana kilku linijek, by wykonać zadanie.

I tak w gruncie rzeczy więcej tego kodu czytamy niż piszemy. Tymczasem od studiów i kursów, przez konferencje, aż po szkolenia – wszystko kręci się wokół pisania. Czysty kod, nowe języki, nowe frameworki. Na rekrutacjach proszą nas o napisanie jakiejś funkcji, na meetupach pokazują jak ładnie i sprawnie pisać przy użyciu nowych narzędzi. I nikt – ale to naprawdę nikt! – nie skupia się na tym, na czym spędzamy większość czasu w pracy: na czytaniu kodu.

Ile znacie narzędzi pomagających w pisaniu? Formatery, lintery, wtyczki do refaktoryzacji, test runnery, podkreślanie błędów, podpowiadanie nazw metod – cuda wianki. A ile znacie narzędzi pomagających w czytaniu? Kolorowanie składni i debugger? Coś jeszcze?

Powiem więcej. Wymienicie choćby trzy książki, które dotyczą czytania kodu?

Ja znam tylko jedną – Praca z zastanym kodem. Najlepsze techniki, Michaela Feathersa. Co więcej jest to książka raczej mało popularna, choć ceniona i polecana…

Oczywiście niełatwe jest stworzenie takich narzędzi. Czytanie kodu to tak naprawdę nauka, to próba zrozumienia pewnego modelu rzeczywistości, który stworzył inny programista. To żmudny proces poznawania struktur danych i algorytmów. Lecz mimo wszystko jest to esencja zawodu programisty. I prawie nikt się nad tą kwestią nie pochyla.

Nienawidzimy brzydkiego kodu, uciekamy z pracy przed spaghetti, przed legacy, a jednocześnie w każdym projekcie spotykam się z debugowaniem przez console.log / printf / WriteLine i brakiem albo co najmniej niedoborem testów jednostkowych. Jest to chyba nasz wspólny grzeszek, że tak mało serca wkładamy w czytanie kodu…